Śpiesz się powoli. No czysta głupota, myślałam tak przez połowę życia a może i ciut dłużej. Jednak po trzydziestce, zrozumiałam, że nie o to w tym chodzi, żeby stawiać świat na głowie a raczej o to by malutkimi kroczkami przemierzać życie i wciąż się poruszać w przód, czasem przystanąć na moment, żeby potem znowu podążać nieznanym szlakiem z tą nutką niepewności i ekscytacji. Przez całą jesień układałam wiele rzeczy na nowo, zwłaszcza tych zawodowych i wiesz co było całkiem fajnie, slow life przypadł mi do gustu i choć zawsze wydawało i się, że jak się śpieszę to znaczy, że więcej zrobię, to wiem że byłam w błędzie. Mój dom wygląda często jak pobojowisko, na desce do prasowania piętrzą się wyprane koszule, koszulki i inne bzdety pachnące kokolino czy czymś tam innym, prawie zawsze zapominam jak jestem w dyskoncie spożywczym o jakimś niezbędnym do życia produkcie, mam często bałagan w szafkach, a w kuchni to jest już taki pierdolnik, że zwyczajnie potrzebuje mapy, żeby dotrzeć do lodówki, a Gośka Rozenkowa po wejściu do mojego przybytku padła by na zawał i nie zdążyłaby nawet zrobić testu białej rękawiczki. Mam to w głębokim poważaniu, zamiast robić te wszystkie głupoty, miałam czas na swoje przyjemności, czytałam, biegałam, miałam czas dla moich Miśków najukochańszych. I kultywowałam pikną aczkolwiek trudną sztukę odpuszczania. Zaiste piękne to. Mówię Ci, piękne po prostu. To jakby czekało się na coś całe życie i bang masz to, wreszcie nie musisz spinać pośladków i możesz oddychać głęboko popijając ulubioną kawę. To jak olśnienie. Tak samo mam z ludźmi w moim życiu. Zostali już tylko Ci, przy których nie muszę się spinać, udawać, zakładać masek i robić szpachli na facjacie. To uczucie wielkiej ulgi jak niczego nie musisz. Pierdylion razy, jak mieli się pojawić u mnie jacykolwiek goście, sprzątałam jak szalona z takim zapałem, że robiłam porządki u siebie i wszystkich sąsiadów po kolei, no prawie. Teraz zapraszam do swojego świata tylko osoby, które nie wzdychają głośno siadając na kanapie, która wygląda jak usnuta z sierści moich wariatek kochanych. Tak mam psa i kota. Dobrze mi z tym. Im bliżej czterdziestki tym bardziej rozumiem, dlaczego pewnych osób nie ma już w moim życiu.
Jednak czas slow life zamienił się w niestety nie w high life tylko zapierdzielnik life. Nie starcza mi doby tyle mam zadań zawodowych i domowych. Praca w korpo to nie bajka, no chyba, że jesteś singielką i spotkasz tam księcia 😉 Mój książę i dwóch księciuniów czekają na mnie w domu, każdego wieczora licząc, że z uśmiechem ogarnę chałupę i sprawdzę czy wszystko na kolejne jutro przygotowane. Kładąc się spać w myślach układam listę THINGS TO DO w następnym dniu, zakupy, lancze, trzeba pamiętać o masie spraw małych i dużych, za to w pracy: niekończące się telekonferencje, procedury, projekty,spotkania i co chwilę trzeba zamykać miesiąc (czas mknie szybciej niż Horodyńska na zakupach), w domu – termin starszego M&M’sa u ortodonty, strój jeża na bal w przedszkolu dla młodszego M&M’sa, kibicowanie mojemu Ł. w zawodach, zakup odkurzacza, który załatwi za mnie masę spraw, może nawet zrobi pranie i ugotuje… I jeszcze te cholerne zakupy, które o dziwo nie robią się same. I nagle …. ta refleksja, że przecież życie to kwestia wyboru. Czyżby?!? Czasem przemyka mi przez głowę tak zupełnie bezszelestnie myśl o tym, że przecież nie tylko ja tak mam, gonimy wciąż niczym chomiki w kółeczku i zamiast wyskoczyć z niego, dajemy porwać się temu szalonemu wirowi obowiązków większych i mniejszych. Potem często plujemy sobie w brodę, ile przegapiłyśmy po drodze. Dlatego powoli wracam do slow life, chociażby weekendowo. Od czegoś trzeba przecież zacząć, a mając w perspektywie wiosnę tuż za rogiem to chyba całkiem fajny pomysł. Usiądź, oddychaj, ciesz się chwilą… W poniedziałek znowu wpadniesz w wir, nie pozwól by odebrał Tobie marzenia i spokój. Nie bądź sumą oczekiwań innych ludzi, bądź sobą, w tej wersji jesteś NAJLEPSZA 🙂